środa, 8 czerwca 2011

Koperty i pasy do pończoch

Wybory były równie demokratyczne jak w PRL. Kandydat był jeden. Po co więcej, jeśli ojciec światowej rodziny futbolowej tak doskonale sobie radzi? Czasem aż oczy bolą patrzeć jak się dla nas przemęcza przewodniczący FIFA. Kontrkandydat, Katarczyk Mohamed Bin Hamman, wycofał się tuż przed wyborczym aktem. Wątpliwości dopadły go, gdy był w drodze na przesłuchanie Komisji Etyki. A cóż on tam robił? Węża tropił?
Nie do końca. Mieli go pytać o udział w zjeździe CONCACAF w Trynidadzie i Tobago. Bin Hamman miał tam (skutecznie jak się okazało) namawiać delegatów do poparcia kandydatury Kataru jako organizatora MŚ 2022. Niejako przy okazji miał wtedy wręczyć zebranym brązowe koperty. Było w nich 40 tysięcy USD w banknotach studolarowych. 
Przewodniczący Azjatyckiej Unii Piłkarskiej nie wypierał się tych kopert. Przecież szef o wszystkim wiedział! Szef, czyli Blatter. Czemuż oni się czepiają! Tak się bronił. Poza tym tego typu kwoty trudno traktować jako przekupstwo. W świecie piłkarskim na takie pieniądze mówią „hello money”.
 Równie zszokowany zarzutami jak Katarczyk był sam Blatter na konferencji prasowej. Zapytany, czy doszło do korupcji w procesie wyboru gospodarza MŚ 2022, nie odpowiedział, że nie, tylko że „było tak samo jak z wyborem gospodarza w roku 2018”. W to akurat jestem w stanie uwierzyć
To tylko potwierdza, że wybór między Seppem a Mohamedem był przysłowiowym wyborem między dżumą a cholerą.
W głosowaniu padło 186 wskazań na nowego-starego przewodniczącego, jedynie 17 delegatów wyraziło słaby sprzeciw, nie pojawiając się na sali. Jak już jesteśmy przy cyferkach, to sondaż pewnej szwajcarskiej firmy wykazał, że 86% rodaków Blattera uważa go za skorumpowanego, a 7% za „trochę skorumpowanego”.
Nie wiem czemu, ale Sepp Blatter zawsze kojarzył mi się z innym miłośnikiem futbolu i człowiekiem gór, Osamą Bin Ladenem. Może dlatego, że obaj obchodzą urodziny 10 marca? To znaczy Osama obchodził... Oczywiście Blatter nie wlatuje samolotem w budynki, ale gdy słyszę o jego działalności, czuję się jakby ktoś mi napluł w środek facjaty. Czasem wystarczy, że go zobaczę w telewizji i mam dość. 
Różni ich tylko stosunek do pasów do pończoch. Bin Laden nie był do końca przekonany, a Blatter owszem. Był przecież swego czasu przewodniczącym Światowego Towarzystwa Przyjaciół Pasów do Pończoch. 
FIFA jest jak PZPN - nieprzejrzysta, niereformowalna i nic jej nie można zrobić. Czy jest szansa na reformę wewnętrzną tej organizacji? A czy ktoś z Was widział ptaka robiącego do własnego gniazda? Czyli pozostaje modlić się, aby jakiś zabłąkany samolot NATO, zamiast na Trypolis, zrzuciłby ładunek na Zurych? Niekoniecznie. Mury w końcu muszą runąć. Runął ZSRR, runie i FIFA. Tak jak runął ze sceny Blatter.

sobota, 21 maja 2011

Dialektyka kibolska

W telegraficznym skrócie wygląda to tak: każda teza ma swoją antytezę. Z nich z kolei bierze się synteza. Każda synteza stanie się kiedyś tezą, która znowu zostanie zanegowana przez inną antytezę. W wyniku tego pojawi się następna synteza, którą ktoś, lub coś będzie chciał obalić, być może poświęcając temu celowi całe życie. 
Właśnie na tej drodze dokonywał się rozwój ludzkości, przynajmniej według Hegla (przytoczonego tu wprawdzie w wersji marksowskiej). W jakim miejscu jest dzisiaj kibicowska Polska i do czego zaprowadzi wzajemne negowanie się dwóch nierozumiejących się światów?
Właśnie wkroczyliśmy w etap, w którym to zaordynowana przez premiera, działającego do spółki z różową opinią publiczną krucjata antykibolska spotyka się ze zdecydowaną reakcją drugiej strony. Happeningi, milczące protesty, czy głośne wykrzykiwanie zarzutów pod adresem władzy zorganizowane przez szalikowców, a także support w postaci artykułów o sytuacji na stadionach i wokół nich namiętnie płodzonych przez prawicowych publicystów są tylko kolejną odsłoną walki o rząd dusz. Walki, która obrazuje rzeczywistą barierę dzielącą nasze społeczeństwo od lat. Otóż nad Wisłą, jak w xmało, którym miejscu w zmurszałej, wygodnej Europie rozgorzała najprawdziwsza bitwa o wartości. 
We Francji, przy okazji ostatnich wyborów prezydenckich konflikt pomiędzy lewicową Segolene Royal, a prawicowym Nicolasem Sarkozym polegał na drobnych różnicach w polityce imigracyjnej, a także pomyśle kandydatki partii socjalistycznej dokarmiania dzieci w przedszkolach. Właściwie większych różnic nie uświadczyliśmy, no może oprócz tego, że jedna była dość ładna, a drugi całkiem przystojny. Nad Wisłą od początku XIX w. spór toczy się o to czy warto wierzyć w istnienie abstrakcyjnych idei, takich jak: zewnętrzny kodeks postępowania, Bóg, naród, czy choćby klub piłkarski; czy może lepiej: poddać się chwili, czerpać z życia pełną garścią, etykę pozostawiając wewnętrznej moralności, na stadion śpiesząc wyłącznie z hedonistycznych pobudek.
Za mało jesteśmy wyrobieni w dziedzinie nauk społecznych (z tych, na dobrą sprawę znamy tylko historię), by ścierać się na argumenty, rozprawiać o pryncypiach, usiąść i rzeczowo, merytorycznie porozmawiać o naszych oczekiwaniach wobec wspólnej przestrzeni publicznej. Chwyciliśmy więc po najbardziej prymitywne z możliwych narzędzia społeczne: totemizm, idolatrię, fetyszyzm i walimy sobie po głowie symbolami. Rozwścieczony tłum sunący na kamerzystów jest symbolem zacietrzewienia, pusty stadion ma utwierdzić wykształciuchów w przekonaniu, że władza resocjalizuje ciemnogród. Ciemnogród nie chce się dać resocjalizować – już nie tylko bawi gawiedź w Szkle Kontaktowym, ale jest także groźny. Widzieliście Państwo.
Oczywiście w konflikcie około stadionowym granice nie są tak czytelne, jak w przypadku, choćby, bitwy o krzyż. Wśród ludzi broniących swych praw do darcia mordy z trybun i np. w tramwaju nie brakuje tzw. lumpen liberałów, wśród ludzi, którzy boją się kibola można z pewnością znaleźć niejednego zdeklarowanego wyborcę Platformy Obywatelskiej. Również sam Premier, jeden z głównych aktorów tego spektaklu, stoi w rozkroku, na którym przyłapała go niegdyś Nelly Rokita. Z jednej strony rozumie kibiców, z drugiej pamięta, w której drużynie gra. Ta elastyczność występuje wyłącznie na poziomie mikro. Przedstawiciele dwóch ścierających się światów dobrze wiedzą, po której stronie barykady jest ich interes, media nie miały wątpliwości, za czym się opowiedzieć. Jedni w nagłówkach portali obwieszczali, że kibice w drodze na stadion rzucili petardę, drudzy w bydgoskim zajściu doszukiwali się prowokacji władzy. Teza i antyteza.
Z zamknięcia stadionów i nerwowej sytuacji wokół nich wynika jednak kilka pozytywów. W kłótni o Polskę, porzuciliśmy na chwile jałową idolatrię i odwróciliśmy uwagę od personaliów, które po prawdzie nie mają żadnego znaczenia i przełożenia na nasze życie. Dyskusja jest przez to bardziej merytoryczna, bo nieograniczona wymogami socjotechnicznej paplaniny. Nic tak nas nie mobilizuje, jak konflikt, wystąpienie przeciwko ciemiężycielowi. Właściwie każdy z Polaków ma obok siebie zwolennika jednego i drugiego stanowiska – większość z nas wyrobiła sobie zdanie na temat kibolskiego światka, zaczęliśmy rozmawiać. A rozmawiać przecież warto. Wreszcie, w najbliższym czasie tylko debil zrobi na stadionie coś nieodpowiedniego. Tych niestety nie brakuje, ale dużo łatwiej będzie nam stawiać diagnozę.
Być może wypracujemy sobie prawdziwe, a nie tylko piarowskie sposoby na walkę z chuligaństwem. Być może walka nie będzie wcale potrzebna. Może się okazać, że wydarzenia w Bydgoszczy były najlepszą rzeczą, jaka mogła się przytrafić kibicowskiej Polsce. Obie strony wreszcie zaczęły grać w otwarte karty, ludzie, wbrew pozorom, mają swój rozum, potrafią ocenić kto ile ma racji i że nikt nie ma na nią monopolu. W przeważającej większości potrafią się także zachować i jeszcze będą mieli czas, by to udowodnić.

Szczecin – sezon pomyłek

To miał być sezon Pogoni Szczecin. Największy budżet w lidze (około 10 milionów zł) i piłkarze mający za sobą grę w ekstraklasie – to miało sprawić, że po latach tułaczki w niższych ligach „Portowcy” zapewnią sobie powrót do elity. Wszystko skończyło się jednak na planach. Dzisiaj szczecinianie bronią się przed spadkiem z pierwszej ligi, a perspektyw na lepsze jutro nie widać.
Przed sezonem balonik z napisem „awans do ekstraklasy” był w Szczecinie mocno pompowany. Patrząc z perspektywy czasu, wydaje się, że zbyt mocno...
Szybkie roszady
Zespół do sezonu przygotowywał Piotr Mandrysz, który mimo fatalnych wyników osiąganych przez Pogoń wiosną ubiegłego roku, otrzymał od zarządu kredyt zaufania. Na stanowisku dotrwał jednak tylko do trzeciej kolejki. Wówczas po dwóch porażkach i jednym zwycięstwie działacze rozwiązali z nim kontrakt.
Schedę po Mandryszu – dosyć niespodziewanie - przejął jego dotychczasowy asystent – Maciej Stolarczyk. - Na stanowisko trenera zgłaszali się do nas szkoleniowcy i menedżerowie szkoleniowców z pierwszych stron gazet. My postawiliśmy na ludzi młodych, a na dodatek związanych z Pogonią – mówili wówczas przedstawiciele klubu znad morza. - Mimo że trener Stolarczyk może nie ma takiego doświadczenia, jak trenerzy z nazwiskiem, to zatrudnienie go w tej roli będzie mniejszym ryzykiem niż powierzenie drużyny komuś z zewnątrz. Wierzymy, że dzięki niemu zespół pokaże nową jakość w grze.  
Na nadziejach się jednak skończyło. Stolarczyk swoją funkcję piastował bowiem tylko cztery miesiące, po czym ustąpił miejsca Arturowi Płatkowi, który odpowiada za wyniki „Portowców” od listopada. A te nadal są poniżej oczekiwań. Wystarczy zaznaczyć, że piłkarze Pogoni pod wodzą nowego szkoleniowca nie zanotowali jeszcze zwycięstwa (trzy remisy i dwie porażki)! 
Murem za trenerem
- Jesień w naszym wykonaniu była tragiczna. Teraz chcemy pokazać się z lepszej strony. Zimą było sporo roszad w składzie i jeszcze widać brak zgrania. Myślę, że jeśli będziemy dobrze rozumieć się na boisku, to zaczniemy zwyciężać – mówi Piotr Petasz, pomocnik ekipy ze Szczecina. 
Po niezadowalających wynikach kibice kolejny raz w tym sezonie zaczęli zadawać sobie pytanie, czy trener Płatek to odpowiednia osoba na odpowiednim stanowisku. Za szkoleniowcem murem stoją jednak piłkarze, którzy są zadowoleni z dotychczasowej współpracy. 
- Przy słabszych wynikach zawsze pojawiają się spekulacje i komentarze. Ja jestem zadowolony z pracy z trenerem Płatkiem i mam nadzieję, że pod jego wodzą będziemy grali coraz lepiej – przyznaje Bartosz Fabiniak, bramkarz pozyskany zimą z łódzkiego Widzewa. Koledze z zespołu wtóruje Petasz: - Wystarczy spojrzeć na to, jak zachowujemy się na boisku. Każdy, kto wychodzi po prostu zapieprza i daje z siebie sto procent. 
Faktycznie, patrząc na Pogoń w tej rundzie, nie można jej zawodnikom odmówić woli walki i ambicji. Tyle że w pierwszej lidze każdy zespół walczy i nie odstawia nóg. W przeciwieństwie do ekstraklasy, na zapleczu jest zdecydowanie więcej gry siłowej. Zasada jest prosta: ten, kto wykaże więcej cech ambicjonalnych, wygrywa. „Portowcy” przekonali się o tym jesienią i powoli wyciągają wnioski z tej lekcji. 
Walka o przetrwanie
Mimo wszystko sytuacja Pogoni w tabeli jest naprawdę trudna. Ekipa znad morza po dwudziestu kolejkach ma na koncie tylko dwadzieścia punktów, co daje jej ostatnią bezpieczną, czternastą lokatę. Szczecinianie czują jednak oddech Kolejarza Stróże, który tylko przez gorszy bilans bramek znajdują się pozycję niżej. 
- Zdajemy sobie sprawę z naszej sytuacji, jest ona naprawdę nieciekawa. Przede wszystkim musimy poprawić skuteczność, której niewątpliwie brakuje. Jeśli to nam się uda, to w końcu zaczniemy wygrywać – mówi optymistycznie nastawiony Fabiniak.

Co z tymi "trenerami"

Trener nie zawsze stoi na pierwszym planie. Na szczycie są gwiazdy, do których szkoleniowcy są tylko dodatkami. Od każdej reguły są pewne wyjątki. Choćby Sir Alex Ferguson czy Jose Mourinho. Teraz można zaryzykować stwierdzenie, że portugalski szkoleniowiec Realu został sklonowany.
KOPIUJ
Wiek się nie zgadza. Z twarzy jak się uprzeć – podobni. Gesty – kropka w kropkę. Mimika twarzy – jak dwie krople wody. Jose Mourinho na własnej piersi wychował swoją kopię, to Andre Villas Boas. Może jeszcze nie wszystkim to nazwisko jest znane, ale to kwestia czasu. Tak, tak. Jeśli już coś komuś świta, to proponuję małą podpowiedź: trener FC Porto. Tego Porto, które w tym sezonie w lidze portugalskiej nie zaznało goryczy porażki. W środowisku coraz głośniej mówi się o Boasie, którego porównuje się do samego Mourinho. W końcu był jego asystentem i fachu się od niego uczył. I metody mają podobne.
Na pierwszy rzut przymrużonych oczu obaj są podobni. Ale nie tylko cechy fizyczne się liczą. Sfera psychiczna, mentalna – bracia, bracia bliźniacy. Boas zżył się z drużyną i jest jej częścią, każdy piłkarz słucha go jak ojca. A Porto gra jak z nut. A Mourinho? On czyni tak samo. Nawet do największych, najlepszych, najdroższych, najmniej pokornych – potrafi dotrzeć. Boas podczas meczu jest niczym wulkan, żyje boiskowymi wydarzeniami. O Mourinho wszystko wiadomo. Dla niego mecz zaczyna się na pierwszej konferencji, a kończy na ostatniej. Andre Villas Boas w tym sezonie rozpoczął swoją wielką konferencję, która trwa w najlepsze.
WKLEJ
Jose Mourinho na szerokie wody wypłynął w Porto. To tu się poznali, pracowali razem i tworzyli historię klubu z Estadio Dragao. Mourinho zdobył z Porto wszystko, co tylko mógł. Na portugalskim boisku był niezwyciężony, triumfował w Europie. Rok po roku, zdobył najpierw Puchar UEFA, a potem wygrał Ligę Mistrzów. Stworzył superteam, stworzył rodzinę w Porto, rodzinę, która cieszyła się kolejnymi triumfami. Boas jeszcze rok temu pracował w Academice Coimbra, z którą dotarł do półfinału Pucharu Ligi. Przechwyciło go Porto. Jak się okazało – strzał w dziesiątkę. Villas Boas stworzył drużynę, za którą wszyscy tęsknili. Ekipę podobną do tej z ery Mourinho. Grającą pięknie i pokonującą kolejne przeszkody. Villas Boas już może cieszyć się z mistrzostwa Portugalii, jest w finale Ligi Europejskiej. Jeśli wygra to kolejnym krokiem powinna być Liga Mistrzów. W końcu to niemal wierna kopia Mourinho.
WYMALUJ
Sam Andre Villas Boas nie lubi porównań do obecnego szkoleniowca Realu Madryt. Trudno mu będzie, jednak od nich uciec. Na każdym kroku widać jego podobieństwo do Mourinho. Spójrzmy w przyszłość. Boasa łączy się już z kilkoma klubami, których stery miałby objąć w przyszłym sezonie. O dziwo, tam pracował już Jose Mourinho. W kolejce ustawiły się Inter Mediolan i Chelsea. Boas ucieka od porównać z Mourinho, jednak podobieństwo widać na każdym kroku. Z jedną różnicą, każdy sam piszę swoją historię. Mourinho jest teraz w Realu, Villas Boas jeszcze z Porto. Jeden zadziwił już świat, jedni go kochają, inni nienawidzą. Andre Villas Boas wkracza do wielkiego świata i już robi wrażenie, na wszystkich. Są i tacy, którzy go krytykują. Twierdzą, że w Portugalii o sukcesy trudno nie jest. Ale Boas się tym nie przejmuje i robi swoje.
ZŁOTA MYŚL
Jose Mourinho powiedział kiedyś znamienne słowa: Pokażcie mi swoje trofea. On wywalczył wiele. Wszędzie, gdzie pracował osiągał sukces. Jego szafa pełna jest tytułów, którymi może się szczycić. Trofea są efektem pracy, dobrze wykonanej pracy. Zgodnie z tą maksymą postępuje także Andre Villas Boas, który od pracy nie stroni. Pierwszy efekt był już widoczny w Academice Coimbra. W Porto potwierdził swój wielki talent i już na swoim koncie zapisał mistrzostwo Portugalii. Kolejne trofea czekają. 
Andre Villas Boas rośnie w siłę. To nowy Mourinho. Od porównań z słynnym kolegą, trener Porto nie ucieknie. Droga Mourinho nie jest drogą złą, bo prowadzi do wielu sukcesów i chwały. A na tę drogę wchodzi Villas Boas, który tak jak i Mourinho zaczął od sukcesów w Porto. Czy te porównanie są nieuzasadnione? Rodzi się „The New Special One”?

sobota, 30 kwietnia 2011

Kapitan...

Nikogo chyba nie trzeba przekonywać, w jak dużym stopniu gra drużyny, a także końcowy wynik, zależy od trenera. Ale czy ktoś jeszcze pamięta i docenia znaczenie roli pierwszego po Bogu, jak określano niegdyś kapitana zespołu? Czy może pozostałością po tejże jest już tylko żółty pasek na ramieniu jednego z piłkarzy i obowiązek wymiany proporczyków, a także smutna konieczność rozmowy z mediami po przegranym meczu? Jak wyglądają ekstraklasowi kapitanowie?
 Kiedy poznawałem się z piłką, bardzo szybko przedstawiono mi ideę przywódcy drużyny. Była ona zupełnie prosta i klarowna – kapitan to nic innego, jak czołowy zawodnik, niejednokrotnie gwiazda, postać tyleż charakterystyczna, z uwagi na swoje piłkarskie zdolności, co charakterna, potrafiąca dźwignąć zespół na wyższy poziom, wziąć na swoje barki odpowiedzialność za wynik, poderwać do walki. To kapitan jest przedstawicielem zespołu w kontaktach z mediami i sędzią. Dzisiaj uwypukla się przede wszystkim tę ostatnią z funkcji... i całość wydaje się tylko wydmuszką, fasadą prawdziwej kiedyś roli, pełnionej przez gracza z literką „C” na ramieniu.W Polsce musi on być przede wszystkim doświadczony. Tak - jest doświadczenie, jest posłuch w drużynie. A jak nie ma doświadczenia, niech chociaż będzie stary. Tak naprawdę wystarczy, by był dobrym duchem w szatni. Ale o tym, że powinien być postacią wybitną, figurą z którą można się identyfikować, na którą zwrócona jest uwaga kibiców, zarówno na boisku, jak i poza nim - już się nie pamięta i nie mówi.
Statystyczny ekstraklasowy kapitan to obrońca, któremu lada chwila stuknie trzydziestka. W całym gronie jest zaledwie dwóch napastników i dwóch ofensywnych kreatywnych pomocników, większość charakteryzuje albo nieustępliwość, albo waleczność, albo ogłada, albo... W każdym razie mało w tym piłkarskich przymiotów.
Pamiętam wizytę niegdysiejszej sąsiadki u mnie w domu i jej oburzenie, gdy matka podzieliła się z nią informacją o wieku swojego szefa - „Taki gówniarz i miałby mi rozkazywać?” - prawie, że krzyczała. Nasza sąsiadka pracowała wówczas gdzieś na produkcji, zresztą, jak przez większość czasu. Trudno się dziwić robotnicy, że kategoryzuje ludzi właśnie podług kryterium wieku – rządzi tym mniej więcej ten sam mechanizm, który każe redaktorom „Faktu” za nazwiskiem opisywanej osoby podawać jej wiek. Jest w tym coś pierwotnego.
Ale piłka to nie rzemiosło, nie rządzą nią egalitarne prawa. Mamy w niej prawdziwych arystokratów, artystów, czarodziei i urodzonych przywódców. A ci nie muszą czekać na to, aż stuknie im trzydziestka, by odpowiednio pokierować prowadzoną przez siebie grupą. Wiedzą o tym wszędzie na świecie, ale u nas wciąż króluje mentalność robotnicza. Najwyraźniej polscy ligowcy przychodzą do zwyczajnej roboty.
Michael Owen w wieku 22 lat został kapitanem reprezentacji Anglii. Cesc Fabregas miał 21 lat, przywdziewając opaskę kapitańską w Arsenalu, tyle samo co Alan Smith, kiedy przyszło mu dowodzić kolegami z wielkiego jeszcze Leeds Utd. Władzę nad szatnią Nottingham Forest, nie znowu tak dawno, powierzono 18-letniemu wówczas Jermainowi Jenasowi. Liczący sobie 22 wiosny Daniel Carico w roli lidera Sportingu Lizbona zastąpił niespełna 25-letniego Joao Mouthinho, kiedy ten odszedł do FC Porto.
Liczby tu przytaczane pochodzą z innego świata, trochę magicznego i niedostępnego. Jednak nie tylko w bliskim sąsiedztwie wielkiego świata udziela się głosu młodszym, za to kreatywniejszym kolegom. Kapitanem Galatasaray Stambuł jest Arda Turan (24), Anderlechtu Bruksela - Lucas Biglia (24), a Standardu Liege - Steven Defour (22). Każdy z nich w Polsce byłby pewnie wciąż obiecującym talentem i gówniarzem, który musi się jeszcze sporo nauczyć, przede wszystkim pokory. Całe trio tworzą gracze na wskroś ofensywni – poruszający wyobraźnię tłumów. Żaden w kluczowym momencie nie wali piłki w trybuny, za co w Polsce zebrałby oklaski i poklepano by go po plecach, przecież to takie rozważne.
Oczywiście nie wszyscy kapitanowie muszą być młodzi i przebojowi (Radosław Sobolewski nie jest, a to wręcz wzór kapitańskich cnót), ani ofensywni (Adam Banaś nie jest, a chyba nikt w Zabrzu nie ma wątpliwości, komu należy się opaska). Niedorzeczne wydaje się jednak stawianie na ludzi z uwagi na to, że są doświadczonymi i rozważnymi obrońcami, nawet gdy to rozlaźli, ciapowaci i do bólu zachowawczy wyrobnicy, niezdolni do poderwania drużyny w krytycznym momencie (jak chociażby Bartek Bosacki), albo nijacy ludzie znikąd (jak Maciej Szmatiuk). Myślałem o tym, jakim kapitanem jest Jacek Popek, ale odpowiedź narzuca się sama – gdyby był dobrym, pewnie byśmy o tym wiedzieli. I czy ktoś w Bełchatowie przyjmuje do wiadomości, że kapitanem może być ktoś inny niż środkowy obrońca (pod nieobecność Popka opaskę przywdziewa Mate Lacić)?. Być może Błażej Telichowski to urodzony przywódca i dobry duch drużyny, a na pewno sympatyczny człowiek, ale fakt, że to właśnie on dowodzi na bytomskim statku, nie świadczy najlepiej o statku.
Może zamiast narzekać, psioczyć i wieszczyć koniec polskiej piłki (który wszakże może nastąpić), dajmy głos i władzę ludziom, którzy mają coś do powiedzenia i wiedzą, co zrobić, gdy nie idzie. A ich największą zaletą nie jest wcale to, że potrafią wy*ebać piłkę w trybuny.

Dobra liga, ale jednak hu... cpa

Lech – Legia w finale Pucharu Polski? Być może. Wróćmy jednak jeszcze do ligowej potyczki tych zespołów. Losy trenerów obu klubów podczas wielce ważnego i prestiżowego meczu przy Bułgarskiej wisiały na włosku, białe chusteczki czekały w pogotowiu, cierpliwość co poniektórych kibiców była bliska wyczerpania, oczywiście tych kibiców, u których jeszcze się nie wyczerpała. Piłkarze nie stronili od częstych wślizgów, wszak to najbardziej dobitny sposób pokazania, że im zależy. Ale co poświęcili, jeżdżąc na czterech literach, nadrabiali luzując w innych elementach gry. I taka jest ta nasza liga.
Jest druga połowa meczu złośliwie i szyderczo chyba nazywanego polskim Gran Derbi. Poziom spotkania nie zachwyca, wynik nie satysfakcjonuje żadnej ze stron, ale przynajmniej serce rośnie na widok wypełnionego niemal po brzegi czterdziestotysiącznika. Siarhij Kriwiec ochoczo dobiega do piłki wybitej przez legionistów na aut w okolicy linii środkowej, przymierzając się do wykonania wyrzutu. Obok niego, po prawej stronie boiska, znajduje się Grzegorz Wojtkowiak, zupełnie niepilnowany, bynajmniej nieostatni – gotów oddać ją Białorusinowi bez zwłoki, za to z korzyścią zdobycia terenu i przedarcia się przez zasieki obronne warszawian prawym skrzydłem...
Wydaje się, że przez moment lechici chcą nawet ułatwić sobie życie i przyspieszyć grę, ale pęta taktyczne robią swoje. Gitarzysta z Grodna oddaje więc piłkę swojemu koledze i ucieka, gdzie go oczy poniosą, a my czekamy, aż „Dyzio” ją chwyci, wytrze dokładnie, rozejrzy się. A potem jest już tylko „płacz i zgrzytanie zębów”, czyli festiwal podań pomiędzy defensorami „Kolejorza” zakończony długim wykopem donikąd. Właśnie w ten sposób, dzięki ultra-asekuranckiemu rozwiązaniu tego banalnego elementu, widzowie sobotniego spektaklu stracili około 40 sekund efektywnej gry, a śmiem twierdzić, że dużo więcej.
W Polsce wyrzuty z autu to domena bocznych obrońców, co jest bardzo zacnym i ofensywnym elementem taktyki. Przynajmniej w założeniu. Zwłaszcza w założeniu. Na całym świecie jest podobnie, ale jednak nie tak samo. Różnice są dwie, za to bardzo znaczące. Otóż boczni obrońcy rzeczywiście biorą udział w akcjach oskrzydlających, przez co szybciej się znajdują przy piłce, dzięki czemu akcje nie tracą na swym tempie. Ponadto kiedy którykolwiek zawodnik, będący aktualnie obok piłki, ma okazję ją wybić, aby przyspieszyć grę - nie trzyma się kurczowo założeń i nie stara się za wszelką cenę przypomnieć, że co jak co, ale to akurat nie jego działka.
Ekstraklasa jest bardzo statyczną ligą. Dużo walki, dużo orania, dużo przerw w grze, które długo trwają. Faul, faul, aut, czekamy na kolegę, bo to jego robota, faul, faul, aut - spartaczony, faul, aut, czekamy na kolegę... Mamy niezłych piłkarzy (przede wszystkim tych importowanych), którzy są jednak włączeni do mechanizmu bez przerwy się zacinającego. Winny jest oczywiście dogmatyzm, taktyczny kościec, który zabrania piłkarzom myślenia, a właściwie zwalnia ich z tej słusznej skądinąd czynności. Być może ku ich uciesze.
W tym samym meczu kilkadziesiąt minut później nastąpiło jednak przełamanie tej tendencji. Do wykonania wznowienia gry z autu podszedł Ivan Djurdjević, w sobotę występujący na pozycji defensywnego pomocnika. Jego zdecydowany ruch ręki mówił Dimitrije Injacowi, tym razem skrajnemu defensorowi - „chłopie, o co ci chodzi? całe życie grasz w środku pola, na chwilę wszedłeś na bok obrony i już mam ci oddawać piłkę, kiedy wiem, że zrobię to szybciej i lepiej – przecież poradzisz sobie z odbiorem i ewentualną asekuracją, nieprawdaż?”. Ale niewielu polskich ligowców decyduje się na taki manewr – wszak to wyższa matematyka, tak się zorganizować, by nie pogubić szyków przy małych przetasowaniach formacji.
Nie wiadomo, czy to piłkarze mają problemy z ogarnięciem taktyki - stąd wbijanie jej im do głów za pomocą młotka, kija i prostych symboli - czy może trenerzy darzą tak nikłym zaufaniem swoich podopiecznych, że nie pozwalają im zmieniać przedmeczowych ustaleń pod żadnym pozorem. Pewnie obie z tych opcji mają coś z prawdy.
Kiedyś polska piłka była na wskroś podwórkowa - dryblingi, dalekie wykopy do przodu i dużo biegania. Kilkanaście lat temu zaczęły się utyskiwania taktyczne, staże w zachodnich klubach i czerpanie z futbolowej wiedzy powszechnej. Problem w tym, że podobnie jak nam w życiu, trenerom usiłującym wprowadzić standardy z zewnątrz brakuje elastyczności. Zobaczą coś, kalka i „nie kombinuj”. A piłkarze się dostosowali - „to on tak kazał, jego sprawa, on za to będzie odpowiadał”.
Nie namawiam bynajmniej do łamania założeń taktycznych trenera... no tylko trochę. Jedynie do trochę szerszego patrzenia. Taki mały szczególik, a o ile mógłby przyspieszyć grę, czy nawet całkowicie zmienić jej obraz. Ale to trzeba, chociaż na chwilę, wziąć odpowiedzialność na siebie, użyć mózgu i wypowiedzieć zaklęcie „niebo gwiaździste nade mną, a prawo moralne we mnie” - w tym przypadku prawo moralne do wznowienia gry zza linii końcowej.
Inna sprawa, że piłka w Polsce skandalicznie często wychodzi na aut. Być może od tego należy zacząć – nauczyć się utrzymywać ją w boisku. Ale do tego jeszcze długa droga.

poniedziałek, 18 kwietnia 2011

Futbologia: Tu na razie jest ściernisko...

Jeden krok do przodu, dwa do tyłu. Polska liga się rozwija, ale jednak nie. Żaden z nowo wybudowanych stadionów nie zapełnił się do ostatniego miejsca, a chętnych do oglądania poczynań piłkarzy zamiast przybywać (po początkowym ruszeniu powodowanym ciekawością)… ubywa. Żadna z drużyn nie potrafi ustabilizować formy i nawet te okrzyknięte rewelacją sezonu, w bardzo szybkim tempie stają się jego pośmiewiskiem. Wygląda na to, że musimy wykazać się cierpliwością w budowaniu naszego modern football. Jeśli w ogóle o takowy nam chodzi.
W ubiegły weekend, tym razem ultrasi Legii Warszawa weszli w polemikę z Gazetą Wyborczą, swoim transparentem sugerując, że poczytny dziennik w ich sprawie kłamie. Pewnie, że kłamie, jeśli przyjęlibyśmy prostolinijny i prawilny sposób postrzegania życia, charakterystyczny dla stadionowych wyjadaczy. W świecie bardziej złożonym, pełnym subtelności, ekipa z Czerskiej prowadzi grę podobną do tej politycznej, w której od dawna zresztą bierze czynny udział, świadomie spłycając rzeczywistość, wyostrzając niektóre z jej krawędzi, tak, że powstały w ten sposób twór w małym stopniu przypomina stan faktyczny, ale przecież do niego się odnosi. I nade wszystko służy słusznej sprawie.
Trudno się dziwić dziennikarzom ze stajni Adama Michnika, że co rusz próbują rozsadzić kibolski ład, w ich mniemaniu panujący na polskich stadionach piłkarskich. Mając we władaniu najpotężniejszy serwis sportowy widzą wymierny interes, w tym by polską ligą realnie zainteresowały się masy, za czym pójdą także realne pieniądze. Nie można deprecjonować też tego, że krucjatę przeciwko chuligaństwu, czy jego zalążkom, uważają najzwyczajniej za właściwą. Krucjaty mają jednak to do siebie, że bezwstydnie przedkładają cele nad środkami, ponadto są bezskuteczne. Aż dziw bierze, że nie wykorzystują fortelu, który kiedyś, wraz z resztą opiniotwórczych mediów, zastosowali w stosunku do innego rosnącego w siłę i tym samym przerażającego ruchu społecznego...
Jak witają się hip-hopowcy?
Jak chcesz zniszczyć awangardę, przyłóż rękę do wzrostu jej popularności. Apogeum polskiego hip hopu, a tym samym początek jego końca, jako głosu pokolenia, było wciągnięcie go przez media. „Nie można Was zagłuszyć, to sprawdźmy co właściwie macie do powiedzenia, zagłaszczmy, zróbmy deal.” Na pierwszy program publicystyczny w państwowej telewizji w najlepszym czasie antenowym z udziałem raperów czekałem z zapartym tchem, podczas niego co chwila zerkając na reakcję mych rodzicieli. Drugi obejrzałem chętnie, podobnie, jak trzeci, czwarty, siódmy, dziewiąty. Ale siedemnasty ominąłem, o dwudziestym nie wiedziałem, zamiast trzydziestego wybrałem „Wiadomości”. Z ogólnego słodzenia, prób zrozumienia, pytań w stylu „jak witają się hip-hopowcy?” wyjąłem tylko tyle: nie tego szukałem. Przestałem pasjonować się rapem, bo też nie było czym – w oszałamiającym sukcesie zgubiła się idea fix, kultura – pozostała tylko muzyka, której wciąż słucham, obok całej masy innej... Jednak stara miłość, a zwłaszcza pierwsza, nie rdzewieje, moje serce na zawsze już będzie czarne...
Hip hop w swej czystej postaci stał się niszowy, ale pozostanie najbardziej twórczym i najbardziej prężnym ruchem społecznym od momentu ukonstytuowania się wolnej Polski, ruchem, który wychował pokolenie wyżu demograficznego. Całkiem nieźle wychował. Slang, street art, wreszcie inspiracje muzyczne obecne w głównym nurcie naszego kulturalnego życia są w dalszym ciągu stymulowane pasją towarzyszącą tamtemu czasowi.
Mistrz na wyciągnięcie ręki
Wyobraźcie sobie, że do Waszego miasta przyjeżdża Jose Mourinho. Po cichu, w środku tygodnia, bez wrzawy mediów, nachalnej reklamy, ot, zrobić to, co do niego należy. Bynajmniej nie, aby udzielić jakiegoś mało ważnego wywiadu – zwyczajnie do pracy, wypełnić te same obowiązki, jakie pełnił w Madrycie, Mediolanie, Londynie. Właśnie taka sytuacja (a właściwie podobna) miała miejsce w ubiegłym tygodniu w Poznaniu, kiedy na jedyny koncert w naszym kraju zawitała brytyjska grupa Bonobo, rodem z legendarnej wytwórni 'Ninja Tune', absolutni mistrzowie nu jazzu, instrumentalnej odmiany hip hopu. Impreza odbyła się w auli jednej z poznańskich szkół wyższych. W miejscu, w którym w swych licealno-hip-hopowych czasach kopałem w piłkę.
Na przestrzeni kilku lat, klepisko, które służyło nam wówczas do kaleczenia mego ukochanego sportu w ramach lekcji wuefu, przeistoczyło się w nowoczesną salę, robiącą wrażenie na jednym z bardziej cenionych muzyków świata. Salę, która stała się areną nieprawdopodobnej duchowej uczty, wypełnioną po brzegi, choć bilety były bardzo drogie, a kosztownej akcji marketingowej zaniechano, w której dało się czuć atmosferę sztuki, odświętności, ale także przystępności i nowoczesności. Mimo że większość ludzi przybyłych na koncert nie wiąże tej muzyki z hip hopem, a raczej przyszła na kunsztowny występ wirtuozów, ja wiedziałem, jakie są jej korzenie. I ta wiedza napawała mnie dumą. „Więc to z nas wyrosło, tacy teraz jesteśmy” - myślałem.
W Polsce można zorganizować wydarzenie na najwyższym światowym poziomie, co udowodniła niepozorna poznańska uczelnia, zlokalizowana w miejscu moich nie tak znowu dawnych szkolnych wygłupów. Co więcej, żeby owo się udało nie potrzeba żadnych specjalnych, sztucznie kreowanych działań promocyjnych, a wręcz przeciwnie – autentyczności i kultury, oparcia w prawdziwym ruchu społecznym, jednoczącym ludzi.
Wyborcza nie kazała mi wyłączyć wieży z rapem kosztem książek, zainteresować się jazzem – a jednak właśnie tak wyglądała moja droga do tej osobliwej auli. Nikt z organizatorów nie pytał mnie tam – czy przyszedłem na Bonobo, jako hip-hopowiec, czy może jako rockowiec, bo nie wiedzą gdzie mnie usadzić. Nikt ostatecznie ani przed, ani po, ani w trakcie koncertu nie wyrwał krzesełka, nie bazgrał po ścianach w ubikacji. Zupełnie przypadkiem udało się nam zdobyć dość ogłady i kultury osobistej, jednocześnie nie tracąc z oczu kultury, z której się wywodzimy.
Przestańmy udawać, że to co się dzieje w stadionowych kotłach nie jest prawdziwe, za to do szpiku kości złe i zepsute moralne. Przestańmy uczyć ludzi strachu przed tym. Ale też nie zagłaskajmy stadionowych wodzirejów, bo więcej niż pewne, że najgłośniejsze dotychczas trybuny szybko zamilkną i się wyludnią. A są nam one cholernie potrzebne.